piątek, 29 kwietnia 2011

Favourite Crosshaven Walk.

Jak mówi odwieczna prawda, to, co zapowiada się strasznie, może niespodziewanie zmienić się w całkiem miłe przeżycie. W ten właśnie sposób poranek zmienił się w parę chwil. A wystarczyło hasło: Guys, do you wants to be photograph for a while?



Poza tym T. wróciła niespodziewanie szybko i weekend zaczęłam kilka godzin wcześniej niż zazwyczaj:)
Skorzystałam więc z okazji i ruszyłam na Crosshaven Walk.
Uwielbiam tą trasę.



Przystań na rzecze dodaje jej tylko uroku, muszę upolować moment, gdy choć kilka łódek rozwinie żagle.
A tymczasem pora na relaks :)

czwartek, 28 kwietnia 2011

Crazy time, but great time

Szalone były te ostatnie 2 tygodnie. Działo się tyle, że czasu brakowało na wszystko. Ale był to genialny czas!
Jakże mogłabym twierdzić inaczej, skoro mowa o wakacjach (świętach) w Polsce. Cudownie było zobaczyć znajome buźki, wyściskać je:)
A czas leciał błyskawicznie, bo:
Dzień przed wylotem zdecydowałam, że prosto z lotniska pojadę do Asika, nie do domu, co wprawiło rodzinę w zdziwienie:) Tak więc 2 w nocy, piski i okrzyki radości na lotnisku i ciekawsko-nudne spojrzenia innych pasażerów :) Pogaduchy prawie do rana, chwila snu i pobudka ze słowami - kur**, spóźnię się na pociąg! Ale szczęście dopisało i pociąg złapałam! Następnie przywitanie z familią, kolejne wybuchy radości, któremu towarzyszyło miauczenie kota i szczekanie psiaka :)
A potem ledwo żywa biegałam cały dzień po wszelakich urzędach/bankach ect., co już miłe nie było.
Dzień i wieczór zleciały, trochę snu a rano heyah w drogę, na małą wycieczkę rodzinną:) Zakopane jest fantastyczne, łażenie po górach wciąga i zdecydowanie tam wrócę, bo chcę więcej! Ale to temat ta osobną notkę.
A potem powrót do domu, z przygodami, oczywiście, bo jakże by inaczej.
I Wielkanoc. A po świątecznej niedzieli nadszedł poniedziałek i czas na powrót..
Oj nie był on łatwy. Cały wtorek ryczałam po kątach, chciałam bilety do domu bookować, tak mnie te wakacje urządziły.

Ale humor wrócił już dzień później.
I oby utrzymał się jak najdłużej :)


Mój kociak i piesiak


Po raz pierwszy podczas lotu udało mi się zobaczyć taki mleczny dywan z chmur


poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Zmęczenie materiału

Nie ma tu jak odpocząć normalnie.
Tydzień leci jak z bicza trzasnął, rano pobudka, z dzieciakami do szkoły, później poogarniać, znowu do szkoły, odrobić lekcje, nakarmić, zaczekać na rodziców, koniec. Każdy dzień wygląda tak samo, ciągle jest coś do zrobienia. Nie narzekam, bo dzięki temu, że nie mam kiedy się nudzić, czas leci strasznie szybko. Ale czasem fajnie móc sobie poleniuchować, zebrać siły i odpocząć.
Jako, że ostatnio wszyscy mi mówią, że wyglądam na zmęczoną, postanowiłam, że weekend zmarnuję leżąc pod kołderką, oglądając filmy, śpiąc. Taki był pierwszy plan. Szybko się zmienił, bo na sobotę umówiłam się z Heleną na wycieczkę rowerową. Tak więc dzień dał mi wycisk :) Ale było warto:)
Drugi plan zakładał przespanie niedzieli, z ewentualnym spacerkiem do wsi na kawkę.
Też nie wypalił. Pogoda była powalająca - słońce grzało tak mocno, jakby lato było. Krótki rękawek momentami był za gruby:)
Stwierdziłam więc, że grzechem było by zmarnować taki dzień i wybrałam się na rower. Do Crosshaven.
Czy wspominałam już, że uwielbiam to miejsce? Szczególnie, kiedy pogoda jest taka letnia. Słońce, plaża, morze, lody jedzone na ławce z widokiem na przystań jachtową. Cudownie!
Wybrałam się na spacer/przejażdżkę trasą widokową. Wprawdzie momentami zamieniał się on we wspinaczkę górską z rowerem na plecach, ale każde zmęczenie było warte tego, co widać ze szczytu wzniesienia. Zapierało dech. Sprawiało, że czułam się jak na jednej ze śródziemnomorskich wysp, a nie gdzieś na północy Europy, w kraju w którym pogoda zmienia się co 5 minut.

Dziś znów poniedziałek, nowy tydzień, pełen zajęć. Pełniejszy niż poprzednie, bo 5 dni muszę zmieścić w trzech.
A w czwartek - home, sweet home! Nie mogę się doczekać!!!

niedziela, 3 kwietnia 2011

Szzzzzugar

A właściwie sugar xd
lokalny odpowiednik shit.
Słowo to dobrze określa moje dzisiejsze zachowanie.
Wczoraj dumna z siebie, że poza kinem (które było luksusem, bo mam ambitny plan uzbierania na aparat as fast as it possible) nie wydałam ani jednego euro zbędnie, a dziś.. No właśnie, sugar!

Dodatkowo wczoraj / dziś narobiłam niezłego zamieszania :)
Zazwyczaj sprawdzam ceny na jednym z portali, które je porównują. Zdałam sobie jednak sprawę, że nie uwzględniają one niektórych sklepów, w których się często zaopatruję. Postanowiłam więc sprawdzić ofertę u źródła.
Sprawdziłam i doznałam szoku (który przesłonił mi zdolność czytania ze zrozumieniem, szczególnie drobnego druku) - Canon EOS pińćset za tysiąc sto złotych polskich, z obiektywem! Promocja do 5 kwietnia. Kurna, toż to przyzwoita lustrzanka taniej niż kompakt, który chciałam kupić! Nie ma bata, będzie moja! Godzina 22 (tutaj, w Pl 23), a Emilka dzwoni, męczy rodziców, coby w niedzielę z rana, tuż po 10 wybrali się czem prędzej do sklepu zakupić mi tenże aparat, a w ramach wdzięczności gotowa jestem oddać pieniążki z lichwiarskim procentem.
Ta lichwa chyba się spodobała, bo usłyszałam magiczne dobrze dzieciaku. :)
Z podekscytowania spać nie mogłam xd
Radość nie trwała długo - rodzice do sklepu dotarli i ostrzegli, że następnym razem zanim urządzę im aktywny niedzielny poranek, mam przeczytać wszystko drobym druczkiem.. Eh, a ja mało ze wstydu nie spłonęłam, żem taka naiwna..
Za aparat owszem, można było zapłacić 1099, ale promocja polegała na tym, że drugie tyle dokładamy w ratach. Ehsz, a już myślałam, że taka ze mnie szczęściara ;(

:D

sobota, 2 kwietnia 2011

It happens

Znalazłam chyba strategię działania.
Zacznę planować rzeczy, które nie chcę, żeby miały miejsce. Wtedy te, których na prawdę sobie życzę, wydarzą się same, według zasady, że plany zawsze idą się ***.
Taka pokrętna ideologia ;)

A wszystko przez to, że weekend planowałam spędzić w swej wsi, nie wydając zbędnie pieniądzorków na bilety do miasta czy inne luksusy. Jednak dziewczyny zawiązały spisek przeciwko mnie i nie pozwoliły mi zrealizować planu. Skończyłam oczywiście w Cork, w kinie na dodatek. Rozpusta zupełna.
Sukces jest jeden - nie weszłyśmy do Penneysa! Ani żadnego innego kusiciela!
Dzisiaj.. :D
Bo jutro prawdopodobnie znowu rozpusta (czytaj Cork).

Wkurzają mnie ceny biletów tutaj. Zawsze kupuję pojedyncze, bo żadne pakiety mi nie odpowiadają, a przez to płacę kosmiczną maniurkę ;( tęsknię za życiem w dużym mieście (czytaj Bruksela).

Ps - Dziś PRAWIE nie padało !